Artykuły, porady, opinie

Czytaj

Organizacja własnych wypraw wędkarskich do Norwegii

Czytaj

Nasze wyprawy wędkarskie

Czytaj

Loppa - 2016 r


Wyprawa wędkarska - LOPPA 2016          

Ośrodek wędkarski -  Loppa Opplevelser

Termin - 03.05.2016 r. - 14.05.2016 r.

W naszej kolejnej wyprawie wędkarskiej uczestniczyli, już tradycyjnie Ja czyli Mafia, Mariusz – Malutki, Leszek – Lechu, Paweł – Karpik, Piotrek – Budda, oraz Jasiu. W wyprawie wędkarskiej  uczestniczył także z nami po raz pierwszy kolega Krzysztof, z Warszawy rodem.
 

Ośrodek wędkarski Loppa Opplevelser, położony jest w rejonie Finnmark w północnej Norwegii. To już nasza druga z kolei wyprawa wędkarska  w to samo miejsce. Jednak w odróżnieniu od poprzedniej wyprawy zmieniliśmy termin pobytu, tym razem byliśmy tam o dwa tygodnie wcześniej.


W miejscowości Kafjord, która znajduje się po drodze na nasze łowisko (droga pomiędzy Altą a Oksfjord) znajduje się muzeum niemieckiego pancernika Tirpitz, które postanowiliśmy zwiedzić. Niemiecki pancernik przebywał w Kafjord w okresie 1943-1944 r.. Został  zatopiony przez Aliantów podczas nalotu 12 listopada 1944 r. w okolicach Tromso. Grzechem by było nie odwiedzić takiego miejsca gdy już się jest prawie na końcu świata.


 

http://www.tirpitz-museum.no/. I niestety okazało się  że pomimo wcześniejszego ustalenia terminu naszej wizyty, nie było nam dane go zwiedzić. Byliśmy poza sezonem i zarządzający muzeum po prostu chyba zapomniał że się z nami umówił, więc na miejscu zdołaliśmy obejrzeć jedynie zgromadzone wokół muzeum przedmioty z okresu II wojny światowej. Wprawdzie trzeba przyznać że przeprosił nas potem telefonicznie i zaproponował możliwość nieodpłatnego zwiedzenia w innym dogodnym terminie. Trudno, kolejną próbę zwiedzenia podejmiemy  w czerwcu 2017 r., miejmy nadzieję że tym razem już skuteczną.

Bez dalszych przygód i przeszkód docieramy do naszej bazy, na miejscu lądujemy po 21:00, pozostaje zatem się szybko rozpakować, odebrać łodzie, po maluchu, i do łóżek. Od rana trzeba przecież zacząć działać na wodzie.  


Śladem doświadczeń z roku poprzedniego postanowiliśmy na początek odwiedzić znane nam już miejsca w których wcześniej skutecznie łowiliśmy. Były to głównie miejscówki mieszczące się wewnątrz fjordu. W dwie łódki przez cały dzień obskoczyliśmy ważniejsze miejsca. Słabo to wyglądało, ryb jak na lekarstwo, jakby je z fjordu wywiało. Wobec takiej sytuacji nie pozostawało nic innego jak tylko podjąć jedyną słuszną decyzję, jutro startujemy na otwarte (morze oczywiście). Pogoda dopisywała więc nic nie mogło nas zatrzymać.


Kolejnego dnia rekonesans postanowiliśmy przeprowadzić na kilku miejscówkach pozostających w okolicach wejścia do fjordu. Były to górki podwodne znajdujące się w odległości ok.15 km. od naszej bazy.  Podróż w trybie „economode” zajęła nam ok 50 min. Szczyty górek wypiętrzały się na głębokości od 75 – 90 m. Niestety i tutaj z rybami było bardzo słabo, i ich obławianie nie przyniosło żadnych ciekawych efektów, wpadło zaledwie parę niewielkich dorszy, takie tam maluchy w granicach 3 kg.  


Postanawiamy przenieść się dalej w kierunku otwartego morza. Po wyjściu z fjordu stajemy na głębokości ok 60 m, zaraz na początku bardzo długiego stoku który leci w dół, kończąc się dopiero w głębinach na ok 400 m. Stoki o których mowa to właściwie początek szelfu, który rozciąga się na przestrzeni kilkunastu kilometrów wzdłuż wybrzeża, więc jest co robić. Obrabiamy te stoki praktycznie cały dzień, dryfując od 60 do 90 metra. Wprawdzie wpadają pojedyncze dorsze, ale nadal jest daleko od ok.. Wobec tzw. "bezrybia", co niektórzy koledzy znudzeni brakiem właściwej częstotliwości brań, niby to nieopatrznie, jakoś tak przez przypadek opuszczają gumy na dno, jedno puknięcie o dno, drugie i hol nikomu nie potrzebnej brosmy murowany. Muszę przyznać że „kompleks brosmy” dopadł moich załogantów dość szybko, ale zaraz po holu tej paskudy koledzy wracają do normy i szukają już normalnych ryb w toni.

Tego dnia mieliśmy jeszcze z Piotrem kontakt na głębokości ok 60 metrów (30 metrów nad dnem), silne uderzenia jednak chyba  nie zostały przez nas skwitowane właściwym zacięciem i niestety rybki się nie zapięły, więc nie wiemy czy to dorsze czy halinki. Po powrocie okazuje się że mocne uderzenia w toni zarejestrował też Leszek, który z ekipą Małego obławiał tego dnia nieco głębszą część stoku. Ważne jednak że coś próbowało gryźć przynęty. Na mojej łodzi mierzymy się dodatkowo ze sporym problemem, chodzi o echosondę.




Nie dość że nigdy nie pływałem na takim modelu, co wymaga czasu na poznanie nowego urządzenia, to na złość jeszcze regularnie wariuje, gubiąc co chwile sygnał. Od dwóch dni pływam  praktycznie na moim ręcznym GPS-e, a  to już nie porozumienie. Na całe szczęście Krzysztof wpada na pomysł aby wyczyścić czujkę od echosondy która znajduje sią pod łodzią. I faktycznie, okazało się że czujka echo była potwornie zarośnięta jakimiś roślinami. Jej oczyszczenie w lodowatej wodzie okazało się wyzwaniem (myślałem że mi ręka odpadnie), ale ostatecznie udało się i następnego dnia mogliśmy już pływać z otwartymi oczami.

Kilka słów o echosondach. W ośrodku Loppa Opplevelser łodzie wyposażone są w dwa rodzaje echosond, ta na której ja pływałem to echosonda Humminbirda. Gdy już była w pełni sprawna pokazywała nam znacznie więcej niż echosonda na łodzi wyposażonej w Garmina 520s. Okazuję się Garminy na większych głębokościach nie są w stanie pokazać małych stad ryb, nie mówiąc już o pojedynczych większych sztukach, no chyba że bezpośrednio pod nią wpłynąłby jakiś wieloryb.  

Trzeci dzień wyprawy, lecimy w dwie łodzie znowu na otwarte morze, na moim Dolmoy-u wreszcie widać co jest pod nami. Docieramy na nasze stoki, tym razem ze sprawną echosondą zaczynam przeczesywać wzdłuż głębszą część stoku, dłuższy czas kręcimy zygzaki na głębokościach od 80 do 120m. Po jakimś czasie zaczęły pojawiać się pojedyncze zapisy, mamy ok. setnego metra pod kilem, płynę powoli dalej i dziesięć metrów głębiej echosonda zaczyna rysować ładne zapisy, trzeba to sprawdzić, zatem "w ciecz", tj. wędki do wody. Cytując klasyka gatunku okazuje się że trafiamy w sedno tarczy. Cztery zestawy w wodzie i cztery wygięte kije. Wszyscy łowimy na duże gumy, brania następują pomiędzy 10-15 metrów nad dnem, na pokładzie lądują cztery piękne dorsze w przedziale 7 -12 kg. Przez pierwsze kilkanaście minut na łodzi panuje taki chaos, że sam przestaję łowić i zaczynam latać pomiędzy 3 kolegami z osęką, skrzynkami na ryby i kombinerkami. „Rzeźnia” trwała ok. 3 godzin. Po tym czasie intensywność brań gwałtownie spadła, pomimo wyraźnych zapisów na echosondzie. I całe szczęście. Ale żeśmy trafili. Przedział złowionych dorszy od 5-23 kg, w tym kilkanaście w granicach 12-16 kg., dorszy do 10 kg nikt nie liczył. Rekordową sztukę na swojego biało – czerwonego 18 centymetrowego relaxa złowił Krzysiek, bijąc tym samym swój personalny rekord. Brawo Krzysiek !


Patrząc na wyniki połowu wiedzieliśmy czym to pachnie po powrocie, ciężka robota przy sprawianiu i filetowaniu przed nami. Ale co tam, działamy zgodnie z zasadą - zrobić limit a potem można szukać tylko okazów. Nasza druga ekipa pod dowództwem Małego przeczesywała podobny stok nieco dalej, jak również górki na granicy fjordu i otwartego. Do bazy wracali z nieco mniejszymi okazami, ale też dobrze połowili.

Kolejne dwa dni to szukanie kolejnych ładnych dorszy na stokach, doławiamy w tym czasie ich sporo, jednak nie możemy już trafić sztuki większej niż 20 kg. Stada są z upływem czasu coraz mniejsze,  rozporoszone i pozostają w nieustannym ruchu. Ryby kręcą się w toni ok 10-30 m nad stokami położonymi na głębokości  90 – 110 m..  Moja bardziej precyzyjna echosonda niż echo Garmina na której pływał Mały daje mi jeszcze pole do popisu. Staramy się wychwytywać malutkie stada, liczące kilka – kilkanaście sztuk i łowić je punktowo. Na tych głębokościach jest to trochę jak gra w totka, ale jak się okazuję kilka razy trafiliśmy w punkt, o czym świadczy 18 kilogramowe dorszysko Karpika złowionego w toni właśnie w ten sposób. Brawo Karpik !



Powoli już jednak zaczynamy się w końcu rozglądać za halibutami. W tym okresie powinny one przecież już dawno wyłazić z głębin i patrolować pobliskie górki i płycizny. Nasze łowisko wydaje się pod tym względem doskonałe. Wzdłuż wybrzeża ciągną się wielokilometrowe płycizny (10-30 metrów), położone w bezpośrednim sąsiedztwie szelfu (czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce). I teraz najgorsze, jak przekonać załogę żeby odstawili wędki w stojaki, i patrzyli się na siebie w czasie trolingu morskiego. Dla niektórych to jak by tracić czas. Zadanie było trudne, kolejne dni postanowiliśmy podzielić na dwa etapy. Przez pierwszą część dnia szukamy dużych dorszy w toni na stokach, a na przypływie idziemy w trolingu morskim przez 3 godziny po płyciznach. Troling zaczynaliśmy około półtorej godziny przed przypływem. Widziałem jednak na początku wśród załogi spory opór, szczególnie u jednego z osobników –  kolegi Karpika,  jego mina w trakcie trolingu mówi chyba wszystko.


"Co ja tu robię, przecież tam jest głębiej, i można puknąć pilkerem o dno, strata czasu, toć ja śledzie z pirsu głębiej łowie…”

Żeby nie było możliwości wycofania się z pomysłu trzygodzinnego trolingu ustawiałem budzik w telefonie, który sygnalizował jego koniec. Jak się jednak okazało już kolejnego dnia, po ok. 40 minutach od rozpoczęcia trolingu nastąpiło pierwsze branie. Guma była prowadzona na płytkiej wodzie (30 m.) i pracowała w toni na ok 12-15 m. Skoczyłem do swojej wędki, i rozpocząłem hol. Piotrek w tym czasie przejął stery. Branie nastąpiło w toni, guma savage 23 cm (biało – czarny pingwin) okazała się skuteczna. Po dość szybkim ale i forsownym holu



halibut został tak szybko podebrany przez Krzysztofa że chyba nie zdążył się zorientować co się w ogóle stało. Rogi rybka pokazała dopiero na pokładzie. Na pokład wpadło 23 kg., a największy przeciwnik trolingu na płyciznach zdołał z siebie wówczas wykrztusić cyt. „...no można powiedzieć że się coś wydarzyło…”.


Tego dnia i Karpik i Krzysiek wyciągnęli w trolingu po swojej Halince. Krzysiek nie wymiarową sztukę wycałował i wypuścił.

Malutki wraz z Leszkiem tego dnia tradycyjnie uparcie obławiali górki znajdujące się na granicy fjordu i otwartego. Miejscówka w końcu nagrodziła upór, na jednej z górek namierzyli spore stado dorszy w przedziale 10-20 kg, przewalając ich kila setek kilogramów. Wszystkie złowione ryby trafiały do wody, limity były już dawno wyrobione. Rezerwę w limitach zostawiliśmy sobie już tylko na halibuty. Gdy chłopaki zaczęli w końcu odczuwać zmęczenie  i mieli już zmieniać miejsce, kijek Małego wygiął się bardziej niż zwykle i zaczęły się (jak się później okazało) ponad dwudziesto minutowe zmagania z równie ładnym tego dnia halibutem. Na pokład Mały wniósł ostatecznie 21  kg. Trzeba przyznać że hol takiego halibuta z ponad 100 metrów (na dodatek po tylu dorszach) dał się Malutkiemu mocno we znaki, chwilami lekko demolując bezradnego kolegę w trakcie holu.



Kolejny dzień oczywiście pod znakiem halibuta. Na mojej łodzi chłopaki wyholowali tego dnia kolejne 4 halibuty, wprawdzie wszystkie miały wymiar, a największy z nich ważył 12 kg, to jednak było to zdecydowanie za mało tego dnia na skuteczną, ale leniwą załogę Małego.

Malutki tego dnia tradycyjnie rozpoczął cierpliwe i systematyczne obławianie swoich górek, które jak się okazało kompletnie rozbiło tego dnia załogę. Leszek i Jasiu już po chwili prześcigali się w kategoriach na najgłośniejsze chrapnięcie i najciekawszą pozycję w trakcie snu. Wobec postawy kolegów leniuchów Mały postanowił też nieco odpocząć puszczając się w troling, na blisko położonych płyciznach po lewej stronie końca fjordu. Załoga spała w najlepsze, a tu nagle niespodzianka, po kilku minutach  branie i hol. Mały wyciąga halibuta o wadze 7 kg.. Spotkało się to niestety z negatywną reakcją załogi, że niby po co ich budzi dla takiej flądry i w ogóle. Jednak lekko rozbudzeni koledzy także postanowili wyrzucić i swoje zestawy (żeby nie było...), co okazało się strzałem w dziesiątkę.  Minęło ledwie 5 minut po których nastąpiły jednoczesne brania u Jasia i Leszka. Leniuchy od razu wzięły się szybko do roboty. Jasiu postanawia tradycyjnie już nie dać możliwości machnięcia ogonem rybie (się tam będzie męczyła), i halibut o wadze 30 kg wpada do łodzi w tempie jakiego Malutki jeszcze nie widział. Leszek troszkę delikatniej, czekając na Jasia przytrzymał halinkę na prawej burcie, po czym wyholował  sztukę o wadze 26 kg.  Brawo leniuchy !.


Ostatnie dni i kolejne halibuty, jednak już większych nie złowiliśmy. Ostatecznie na naszej wyprawie wędkarskiej złowiliśmy ok 30 halibutów, przy czym praktycznie 80 % z nich na płyciznach od 10-30 metrów.  






Trafiliśmy także sporo dużych dorszy, które kręciły się głównie w tym czasie na stokach, na głębokości od 80 – 110 metrów i brały najczęściej z toni, na głębokości od 10-30 metrów nad dnem. Jako ciekawostkę powiem, że w koledzy ze Słowacji przebywający w tym samym okresie, w tym sasmym ośrodku wędkarskim, na otwartym morzu trafili pięknego dorsza o wadze 28 kg. Poniżej dla ciekawości zapisy z echosondy Humminbird, stada czarniaków za którymi ganiały halibuty na płyciznach.




 
Już nie mogę doczekać się kolejnego wyjazdu, tym razem jedziemy w terminie 8-20 czerwiec 2017 r. Oczywiście w to samo miejsce. Miejmy nadzieję że tym razem będzie jeszcze lepiej, może będzie nam dane już powalczyć z czarniakami.

data: 2017-01-25

Zdjęcia z wyprawy wędkarskiej