Loppa Oppelvelser 2017 r.
Wyprawa wędkarska do Norwegii – Loppa Oppelvelser 2017.
To już nasza trzecia wyprawa do ośrodka wędkarskiego Loppa Oppelvelser. Jak do tej pory łowisko nas nie zawiodło, wcześniej lub później ryby znajdowaliśmy. Tym bardziej z optymizmem podchodziliśmy do naszej kolejnej wyprawy. Skład naszej ekipy na 2017 rok uległ niewielkiej zmianie, do ekipy dołączyli nowi wędkarze,
Adam
Darek, oraz stary kompan Mirek,
który uczestniczył już w jednej z naszych wcześniejszych wypraw wędkarskich. W przeciwieństwie do poprzednich wyjazdów wprowadziliśmy drobne zmiany w zakresie organizacyjnym, ich autorem był kolega Karpik. Tak więc w wymyślonej przez niego drodze losowania ustaliliśmy, że w tym roku pływamy naprzemiennie, stałymi załogami, tj. trzy łodzie, trzech stałych szyprów, a dwuosobowe załogi zmieniają się co 3 dni. Dodam także że zasadzie losowania podlegało w tym roku praktycznie wszystko, się kolega Karpik nam rozszalał, dobrze że chociaż jedyna wspólna toaleta nie podlegała tym regułom.
W tym roku postanowiliśmy także zabrać ze sobą przyczepkę, która miała nam nieco rozładować samochody z nadbagażu. Jednak jak się okazało było to założenie czysto teoretyczne, bo jak się wszyscy dowiedzieli że nie będzie trzeba się już tak ograniczać z bagażami, to co niektórzy mocno rozwinęli skrzydła. Także zamiast szybkiego przepakowania się na miejscu zbiórki, odbyliśmy pełne 3 godziny upychania przyczepki, w tym także bagażników samochodów. Kolejna nauka na przyszłość, chyba w przyszłym roku przyjdzie mi wprowadzić dekretem odpowiednie limity wagowe dla wszystkich.
Dalsza podróż na całe szczęście odbyła się już bez większych problemów, poza drobną wpadką którą zaliczyliśmy z koronami szwedzkimi. Zabraliśmy ze sobą korony które zostały z poprzedniej wyprawy, zapominając że w międzyczasie w Szwecji nastąpiła wymiana banknotów i monet. Upłynnienie starych banknotów okazało się naprawdę trudne.
Ostatecznie dotarliśmy na norweskie fjordy, które przywitały nas fantastyczna pogodą.
Wysoka jak na tą porę roku temperatura ok 23 stopni, oraz bezchmurne niebo pozytywnie nas zaskoczyło. Jak się później okazało, ta gwałtowna zmiana pogody (wcześniej było zaledwie kilka stopi) spowodowała przyspieszone topnienie zalegającego jeszcze w górach śniegu, który najprawdopodobniej spływając z gór ochłodził wewnętrzne wody fjordu. Doszliśmy do tego jednak dopiero po kilku dniach, wcześniej szukając z moją pierwszą załogą, tj. z Karpikiem i Adamem ryby wewnątrz fjordu. Przez te dni kręciliśmy się po najlepszych znanych nam miejscówkach, w promieniu do 15 kilometrów od bazy. Pogoda w tym czasie nadal dopisywała, a na łodziach można było się wręcz opalać. Cóż z tego jeśli wędkarsko było naprawdę słabo. Dodatkowo zmyliły nas pojedyńcze ładne dorsze, trafiały się nam takie do 12 kg. Były to jednak pojedyncze niedobitki, przebywające na dużych głębokościach, poniżej 80 metrów, które chyba nie zdążyły jeszcze uciec z bardzo chłodnego fjordu. Do takich wniosków doszliśmy niestety późno. Podpierając się dodatkowo informacjami zdobytymi przez naszego szpiega Adama od „wrogiej” ekipy niemieckich wędkarzy przebywających w naszym ośrodku wędkarskim, którzy twierdzili że ryb we fjordzie po prostu nie ma. Postanowiliśmy zatem ruszyć na bardziej oddalone łowiska na otwartym. Tam faktycznie temperatura wody była znacznie wyższa, jak się okazało ok. 1-2 stopni robiło najwyraźniej różnicę.
Czwartego dnia jako pierwszy trafiłem w ryby z nową załogą. Ślepy los zwany Karpikiem zesłał na mój pokład dwóch nowych dzielnych załogantów, Mirka i Darka.
Towarzyszące nam wysokie temperatury zaczęły ustępować pod wpływem chłodniejszego frontu, jednak nadal było przyjemnie, zmienił się nieco stan morza, i nie było już takiej sielanki. Przepłynęliśmy ok. 25 km i znaleźliśmy się w okolicach wyspy Loppa. Łowiska położone po jej zachodniej stronie są bardzo zróżnicowane, fantastyczne górki, spady, stoki, czego dusza zapragnie, i to na każdej głębokości, od 20 do 120 metrów. Napłynąłem na szczyt jednej z górek 30 metrowych, pojawiły się pierwsze spore zapisy czarniaka. Ustawiłem się do pierwszego kontrolnego dryfu. Przeszliśmy przez szczyt górki dryfując po łagodnym stoku schodzącym na 60 metrów. I zaczęła się potocznie zwana „rzeźnia”. Mirek z Darkiem wpadli w taki trans że tradycyjnie już przy takich akcjach nie nadążałem latać z osęką, dorsze w przedziale 5-9 kg lądowały na pokładzie jeden za drugim.
Z racji tego że jak do tej pory nie mieliśmy w ogóle wyrobionych limitów, a na obfitym w ryby łowisku byliśmy sami (chłopaki w drodze na Loppe przeczesywali jeszcze co ciekawsze miejscówki), postanowiłem że łapiemy do oporu. Pogoda zresztą miała się stopniowo pogarszać, po drodze na Loppe nie zarejestrowałem żadnych zapisów, i byłem prawie pewien że chłopakom w tych miejscach ryby pod kilem cudem nie wyrosną. Jak się okazało była to słuszna decyzja. Na naszej górce polataliśmy jeszcze przez kilkadziesiąt minut, jak tempo łowienia zaczęło spadać, przenieśliśmy się na kolejna górkę. Ryby nie brakowało, sytuacja na podobnych miejscówkach znajdujących się okolicach powtarzała się tj. wokół stad czarniaków stały spore stada dorszy, a my nad nimi. Ryby były chętne do współpracy, łowiliśmy sztuki ważące do 12 kg, po kilku godzinach łowienia musieliśmy trochę rozłożyć obciążenie na łodzi. Przez cały czas ryby wędrowały na dziób naszego Dolmoya, gdzie urzędował Darek. Pod jego nogami uzbierało się coś ok. 250 kg ryby, i mimo tego że Darek do najcięższych nie należał, to dziób naszej dzielnej jednostki już z trudem wychodził z wody, nawet przy nieco większych obrotach silnika. Szybkie rozlokowanie towaru rozwiązało problem, tego dnia dołowiliśmy jeszcze kilka kilogramów i ruszyliśmy do bazy. Patrząc na wyniki już tak na chłodno, szybko sobie uzmysłowiliśmy ile przed nami jeszcze pracy czeka w fileciarni. Pod dachem w fileciarni zaczęło brakować już miejsca, zatem zamiast ręczników przed domkiem…
Z rybami nie przesadziliśmy, jak się na całe „szczęście” okazało nie pomyliłem się, obie załogi niestety nie trafiły w rybę tego dnia. Ale co najważniejsze wiedzieliśmy już gdzie ryby należy szukać. Co ciekawe, tego samego dnia Malutki z Lechem
dotarł niezauważony przeze mnie na chwilę obok mojej pierwszej górki (był od niej zaledwie 300 m) obłowił miejscówkę i w wyniku braku efektów cofnął się z powrotem, szkoda bo chłopaki mogli tego dnia także ładnie połowić w ilościach hurtowych. Chociaż z drugiej strony patrząc, Malutki w drodze powrotnej zlokalizował fajną miejscówkę z których wychodziły piękne koty, chłopaki wyjęli tego dnia kilka ładnych sztuk w przedziale 6-10 kg, pięknie. Wobec ilości dorsza które żeśmy ze sobą tego dnia przywieźli, całą ekipą ruszyliśmy do przetwórni. Robota szła dość sprawnie, co chwilę ktoś donosił co lepsze trunki, a kolega Adam zasmakował w szczególności w prywatnych wyrobach Jasia. Mocy im nie brakowało. Powiem tylko że pierwszy raz widziałem żeby ktoś zasnął na stojąco nad taśmą produkcyjną, a może to efekt zmęczenia ?.
Kolejny dzień przynosi zmianę pogody, a podobno ma być jeszcze gorzej. Postanawiamy wykorzystać ostatnie chwile w miarę stabilnej pogody, da się jeszcze popływać na otwartym jeśli się pospieszymy. Żeby nie ryzykować zbyt wiele, musimy wypłynąć na nockę. Ruszamy o 22:00, z zamiarem popływania do rana. Dla nie wtajemniczonych przypomnę, że o tej porze roku w tej części Norwegii mamy białe noce, zatem jedynym ogranicznikiem jest własny organizm. Postanawiamy być zatem twardzi i lecimy.
W ogólnym skrócie, połowiliśmy bardzo dobrze, stada czarniaka odskoczyły wprawdzie na nieco głębsze łowiska, teraz stacjonują w okolicach szczytów górek które wychodzą na 45-50 metrów. Dorsze łowimy na stokach od szczytów do końców stoków, tak do ok. 70 metrów. Wychodzą naprawdę piękne dorsze, nie tam jakieś przybłędy, oceaniczne lufy 15-18 kg nie są rzadkością. Jest pięknie.
Tego dnia odnotowuje także pierwszy kontakt z halibutem, uderzenie 10 metrów nad dnem, i krótki hol…, gdzie tam hol, raczej rozpaczliwa 10 sekundowa bierna obserwacja wygiętej w pałę wędki, szybko wysnuwającej się plecionki i szczytówki której nie mogłem wydobyć z wody. Tak nie zachowuje się żaden dorsz, nie ten impet, nie ta moc. Cała akcja kończy się niestety szybkim spięciem ryby, ewidentnie halinka źle przycelowała w trakcie ataku. Mówi się trudno, ale dobrze jest. To że kręcą się tu halibuty niech świadczy jeszcze kilka pięknych, zarejestrowanych przez nas widoków. Dwukrotnie mieliśmy okazje obserwować halibuty które wychodziły pod powierzchnię za naszymi gumami. I wcale to nie były maluchy. Przepiękny widok. Ten dzień kończymy, wszyscy żeśmy ładnie połowili.
Limity w dwa dni mamy już zapewnione, martwi nas jedynie pogarszająca się pogoda, obawiam się że będzie czekała nas przerwa. I tak się też stało, chociaż nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, dwa intensywne dni, dużo przerzuconych kilogramów, zarwana nocka, jeśli w przypadku białych nocy można tak powiedzieć, to moment w którym każdy już myślał o odpoczynku, byle nie za długim.
Zrobione limity, to gwarancja większego luzu, będziemy mogli teraz skupić się na bardziej selektywnym łowieniu. Zatem będziemy szukali teraz tylko duuuuzych ryb, przynajmniej w teorii. Złe warunki jednak nie zamierzają odpuścić, musimy wyszukiwać dziur w pogodzie i wyskakiwać na krótko na odległe łowiska. Nie ma to nic wspólnego z ekonomią, ale przecież cały dzień nie będziemy siedzieli w domku.
Załogi znowu się rotują, na mojej łodzi lądują tym razem Jasiu i Leszek. W tym roku Lechu postanowił się powoli pouczyć, i obsługi echo i manewrowania łodzią, jednym słowem szykuje się nowy szyper.
Wpuszczam adepta natychmiast za stery, bez praktyki się człowiek przecież niczego nie nauczy. Zdjęcie nr 2Kilka dni spędzonych wcześniej u kolegi szypra Małego
tylko utwierdza w przekonaniu, że już jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Także Lechu za sterami i próbujemy wykorzystać krótkotrwałą poprawę pogody, startujemy na nasze łowisko, kurs Loppa, cała naprzód. Cel osiągamy po godzinie, pamiętając jednak tak naprawdę o trybie „econo mode”.
Ciekaw jestem co słychać na naszym łowisku po zmianach w pogodzie. A jakże, po rybach pozostały wspomnienia, próbujemy różnych głębokości, od 30 do 70 i nic. Latamy tak ze 3 godziny, i potwierdza się że ryby czasami ogonami machają. Myślę sobie że trzeba poszukać głębiej, tym bardziej że wcześniej byliśmy gdzieś w okolicach 80 metrów i coś nam tam wychodziło, proszę więc Leszka o wynalezienie jakiejś górki której szczyt wznosiłby się na ok 90 metrów. Lechu z zadania wywiązuje się na medal, piękna górka ze szczytem na 90 metrach, ze stokami na 120. Opłynęliśmy górkę żeby zorientować się jak kształtuje się ze wszystkich stron, bardzo ciekawe miejsce, z jednej strony dno ucieka znacznie szybciej, kilka półek po drugiej stronie, hmmm…, myślę sobie że jak nie tu to gdzie szukać tych ryb. Dobra ale w myśl zasady działaj nie gadaj, przynęty w ciecz. Zaczynamy ze szczytu, zobaczymy jak nas poniesie, wpadamy z Lechem prawie równocześnie, tuż nad dnem natychmiast dwa uderzenia, obie wędki wygięte w pałę, oj nie są to na pewno żadne tam „ochlastki”. Po chwili jednak u Lecha ryba się spina, ale szkoda. U mnie lepiej trafiła, tylko czemu nic nie mogę zrobić, cholery nie mogę oderwać od dna, a po chwili zaczyna wybierać mi plecionkę. Uśmiech na twarzy, znowu żeśmy trafili, i tym razem jeszcze lepiej. Z tym że chłopaki będą musieli teraz chwilę poczekać, z tym gabarytem trochę to potrwa. Rybka odjechała jeszcze raz, podniosłem ją po chwili do góry, po chwili kolejny odjazd, ale już wyczuwam że słabnie. Już wiedziałem że to raczej dorszysko, stały tępy opór przez dalszy hol, co jakiś czas mocne szarpnięcia łbem, coraz bardziej mnie utwierdzały, że to może być dorsz mojego życia. Tak też się stało, piękny dorsz wniósł na wagę 25 kg, dobra dwie fotki na szybko i próba uwolnienia mojego rekordu.
Niestety jednak bez powodzenia, pomimo że hol był bardzo wolny, ryba nie była w stanie zejść już pod wodę, próbowałem nawet natleniania skrzeli, wszystko na nic. Po kilku minutach zabieramy ją z powierzchni, zabierzemy do domu jako trofeum. Tego dnia złowiliśmy jeszcze kilka bardzo ładnych dorszy 15-20 kg, ale większych luf już nie trafiliśmy. Wszystkie ryby naturalnie trafiały z powrotem do wody. Limity przecież były już wyrobione.W związku z ciągle zmieniającymi się w kolejnych dniach warunkami pogodowymi zmuszeni jesteśmy do tzw. „rzeźbienia”.
Staramy się ponownie wyszukać kolejnych dziur pogodowych. Jedną z nich udaje nam się znowu dobrze wykorzystać. Tego dnia polecieliśmy jeszcze dalej, ok. 30 km wyszukując wyłącznie głębiej położonych górek, celując w te na 80-100 metrów. Wychodziło z nich sporo dorszy do 15 kg, ale tym razem z 30 do 40 metrów nad dnem, zresztą echo ewidentnie rysowało pojedyncze punkty na tej głębokości. Tak przynajmniej było na czterech miejscowych pagórkach. Później przenieśliśmy się z powrotem na górkę 90 metrów która dała nam połowić dzień wcześniej. Pomyślałem że to już chyba ostatnie miejsce dzisiaj, byliśmy wszyscy już mocno zmęczeni przerzucaniem tych dorszy.
Tym razem selekcja na całego, w cieczy tylko największe gumy powyżej 30 cm, u mnie na końcu imitacja śledzia. Lecimy w dół, kilka ruchów nad dnem i tępe uderzenie. Nie czuję jednak na początku dużego oporu, jakby ryba nie do końca się zorientowała co się wydarzyło, albo może ma swój plan... Tak czy inaczej, mija chwila i ryba w końcu rusza, wybiera dobre 30-40 metrów. Czyżby dorsz gigant ?, podejmuje próbę odzyskania plecionki, i powoli wybieram co moje, holuje dalej kolejne 10 metrów i w tym momencie kolejny długi zryw, kołowrotek pięknie gra, muzyka dla moich uszu, tylko mocy już zaczyna mi brakować. Lechu coś mi gada że szczytówka za wysoko, i słusznie, przy tym zmęczeniu chciałem wybierać plecionkę jak najmniejszym nakładem sił, a to najlepsza metoda do połamania wędki, poprawiam się. Ryba znowu wyjeżdża, cała akcja powtarza się jeszcze dwukrotnie, to już pewne, żaden dorsz gigant nie walczy w taki sposób, przynajmniej na wędce o mocy 50 lb, halina jak nic. Pytanie tylko ile to to waży. Już nie raz się przekonaliśmy, że nawet halibut o wadze 20 kg. z głębokości 80 metrów i większej potrafi dać się nieźle we znaki. Powoli ryba zbliża się do powierzchni. Lechu oddaje swoją wędkę Jasiowi, i chwyta za hak na halibuta, czekam jeszcze chwilę aż rozwinie do końca linkę haka, jednym ruchem zrzuca z głowy czapeczkę, odgarnia bujną grzywę i sprawnym ruchem chwyta halibuta za szczękę. Pozostaję nam tylko wciągnąć rybę na pokład. Jak się po chwili okazało wcale to nie jakiś olbrzym, tylko i aż zarazem, 27 kg. Trzeba podkreślić że ryba zaatakowała mnie na naprawdę dużym zmęczeniu, ale i tak szacunek dla jej mocy. Wymęczony holem halibut leży na pokładzie bez ruchu, a Lechu duma, kto bardziej zmęczony, Ja czy nasza zdobycz.
Kończymy na dzisiaj. Czas na odpoczynek. Jutro kolejny dzień. Kolejne dni to walka z pogodą, wysoka fala przy której prędkość dryfu z dryfkotwą to ok 1.8 -2.5 na godzinę, sporo. Na górkach położonych na 90 metrze nie da się już normalnie łowić. Jeszcze raz udało nam się trafić w dziurę, połowiliśmy znowu, nie aż tak pięknie jak wcześniej, ale nie ma co narzekać, parę dorszy 15-18 kg, Halinki 10 – 16 kg.
I to już niestety koniec naszej wyprawy, pozostaje się pakować i w drogę do kraju, planować kolejną wyprawę. A ta już niebawem, przełom maja i czerwca 2018 r., jak myślicie gdzie tym razem ?. Odpowiedź jest oczywista. Na kolejną wyprawę rezerwuję jednak już same duże łodzie, w grę wchodzą Dolmoye i Kvaerno.
data: 2017-11-21