Molwa na leniucha.
Podczas ostatniej z naszych wypraw wędkarskich do Norwegii jedną z głównych i atrakcyjnych zdobyczy stały się molwy.
Można było je spotkać na głębokościach od kilkudziesięciu metrów, jednak większych przedstawicieli tego gatunku należy szukać na zdecydowanie głębszej wodzie.
W trakcie naszego wrześniowego pobytu w ośrodku wędkarskim Steigen Sjous, jak zwykle pierwsze dni poświęciliśmy na rozpoznanie łowiska i lokalizację ryb. Okazało się, że w przeciwieństwie do okresu wczesnowiosennego, kiedy najbardziej „rybnymi“ były stoki górek podwodnych na głębokościach od 30 do 50 m. teraz ryby przebywają w całkiem innych miejscach.
Zdecydowanie zmienił się także rybostan. Czarniak co prawda występował, lecz ilość i wielkość nie powalały na kolana, przeważały osobniki 3-6 kg. Dorsza mało i do tego głównie jego forma osiadła, która nie jest specjalnie atrakcyjna wędkarsko (wielkość ryb i jakość mięsa bez rewelacji).
Alternatywą i to bardzo kuszącą okazały się molwy i niestety niezbyt lubiane przez nas brosmy. Najbardziej odpowiednimi miejsami połowu tej ryby były łowiska północne oddalone od bazy o prawie 10 kilometrów, obfitujące w niezliczone ilości ostrych , głęboko schodzących stoków, które często dochodziły do granicy 400 metrów. Jak się póżniej okazało po głębszej analizie najlepszymi odcinkami tych stoków okazały się te urozmaicone z licznymi załamaniami i zagłębieniami o głębokości od 155-185 metrów. W tym przedziale padło najwięcej okazałych molw, jednak nie sposób było pozbyć się natarczywych brosm.
Można było także trafić na typowe „molwowiska“ kiedy przy niezbyt dużym dryfie łowiliśmy z rzędu pięć-sześć całkiem przyzwoitych sztuk tej ryby o masie 5-7 kg bez przyłowu w postaci brosm. Być może te trochę większe osobniki nie tolerowały obecności w pobliżu innych gatunków. Praktycznie wszystkie okazy przez nas złowione o wadze przekraczającej 10 kg zameldowały się na naszych wędkach książkowo od dwóch do pół godziny po maksymalym poziomie przypływu.
Zestawy których używaliśmy na łowisku odbiegały od tych których mieliśmy zamiar używać, ponieważ wykonane przed wyjazdem specjalne konstrukcje z nierdzewnych drutów wzorowane na konstrukcjach Degi, całą wyprawę spędziły w garażu w Gdańsku. Zostaliśmy w ten sposób zmuszeni do improwizowania. Najbardziej łownym i najprostszym okazał się zestaw złożony z pilkera o masie 300-600 gram, nad którym na przyponie z grubej żyłki lub fluorocarbonu były zamocowane 2-3 przywieszki. Początkowo używaliśmy gotowe zestawy, które zawierały sporo elementów fluoroscencyjnych. Niestety w wyniku sporej aktywności ryb i częstych splątań, które przy holowaniu ryb z dużych głębokości są praktycznie nie do uniknięcia, zapasy zestawów gwałtownie zmalały. Tutaj z pomocą pospieszył kolega Malutki wieczorami wykonując bardzo łowne przywieszki w postaci much i rewelacyjnych imitacji krewetek wykonanych na hakach 8/0 na które padły dwie największe molwy wyprawy.
Oczywiście inwencja kolegi rosła wraz z ilością spożytego piwa przy tej jakże ciężkiej pracy, więc na zdjęciach pokazujemy tylko te najłowniejsze.
W kwestii doboru pilkerów to bezkonkurencyjne do tej pory Solvrokeny zostały zastąpione przez modele które charakteryzowały się mniej intensywną pracą, lecz za to bardzo szybko nurkowały na duże głębokości. Numerem jeden był fluoroscencyjny pilker Dega/Jenzi o gramaturze 330 i 420 g, niezłe okazały się też Jaxony (Oko) 400g.
W przypadku większych dryfów trzeba było niestety sięgać po przynęty 500 i 600 g., co było już naprawdę ciężką pracą. Generalnie najważniejszyn składnikiem zestawu były kawałki mięsa ryb umieszczane zarówno na kotwicy pilkera jak też na haczykach przywieszek, które to w połączeniu z elementami fluo gwarantowały brania wszystkich gatunków ryb przebywających na znacznych głębokościach. Jeżeli chodzi o wędki najskuteczniejsze okazały się kije o mocy 50lbs o dosyć szybkiej akcji i stosunkowo sztywnej charakterystyce pozwalające na skutecznne zacinanie ryb ciężkimi zestawami.
Technika połowu jest stosunkowo prosta. Po opuszczeniu pilkera na dno natychniast podnosimy zestaw o ok. 1 metr nad dno i delikatnie, wolno naprzemiennie unosząc i opuszczając go o kilkadziesiąt centymetrów czekamy na branie. Stopniowo podnosimy zestaw do poziomu 15-20 m i ponownie powtarzamy cały cykl. Bardzo skuteczne okazało się także łowienie na tzw. Lenia, kiedy przynęta pozostawała w całkowitym bezruchu a na kiju można było wyczuć najdelikatniejsze brania.
Często te delikatne podskubywania które udawało nam się zaciąć, w przypadku większych ryb przeradzały się w nagłe i gwałtowne kopnięcie wyrywające wręcz wędkę z rąk. Co prawda najwięcej brań molw jest w warstwie przydennej, lecz powyżej możęmy liczyć także na inne gatunki (czarniaki, karmazyny) nie pozbawiając sie jednocześnie szans na dużą molwę. Molwy można także łowić trochę wyżej nad dnem, wiele z molw złowiliśmy od 15 do 20 metrów nad nim, czasami nawet prowadząc przynętę w stadzie karmazynów. Takie prowadzenie zestawów pozwalało na selekcję łowionych przez nas ryb, wykluczając z tego grona niechciane brosmy.
Podsumowując łowienie molw jest ciężką pracą która może zaowocować bardzo ładnymi okazami ryb. Warto więc wykorzystać kilka godzin dobrej pogody kiedy występują nieduże dryfy i popróbować łowienia na naprawdę dużych głębokościach.